Czcigodna Sługa Boża Elżbieta Sanna

Fragment książki J. Stabińskiej, Wincenty Pallotti, Pallottinum 1982, s. 181-186.

(...) Kierownikiem w całej rozciągłości był Wincenty dla ostatniej z dobranych tu mistyczek, Elżbiety Sanny. Z tego względu zasługuje ona na obszerniejsze omówienie.

Dziwnymi drogami ta zamożna, ale nie umiejąca pisać i czytać sardyńska wieśniaczka została "świętą z bazyliki św. Piotra", tak rzymską, jak nią tylko być można. Wręcz barbarzyńskie metody, jakimi w dzieciństwie leczono ją z ospy - nacięcia w ramionach - przyprawiły ją dożywotnio o półparaliż tych ramion; nigdy nie potrafiła się przeżegnać, a jadała łyżką o trzonku 70 cm długości. Pomimo pragnienia życia zakonnego, rodzice postanowili wydać ją za mąż. O dziwo, znalazło się aż czterech ubiegających się o jej rękę. Z tym, który ją dostał za żonę, Antonim Porcu Sini, Elżbieta życia przez lat osiemnaście w dobranym, z gruntu chrześcijańskim małżeństwie. Także wszystkie jej dzieci stały się z czasem wzorowymi chrześcijanami. Z osobistego doświadczenia wyrobiła sobie szczytne pojęcie małżeństwa; wiele dziewcząt, które potem zasięgały jej rady co do wyboru stanu, ku ich wielkiemu zadowoleniu skierowała raczej na tę drogę. Po śmierci męża z równą wiarą przyjęła stan wdowi z jego obowiązkami. Jej spowiednik, ks. Józef Valle, kapłan światły, lecz nieco ekscentryczny, namówił ją na pielgrzymkę do Ziemi Świętej w tajemnicy przed rodziną, którą do czasu miała się zaopiekować jej brat, kapłan. Z braku potrzebnych dokumentów, pielgrzymka ta utknęła w Rzymie w roku 1831.


Tutaj ks. Valle starał się o środki utrzymania dla obojga, Elżbieta natomiast "prowadziła tu dom" w warunkach skrajnego ubóstwa, chodząc w habicie franciszkańskiej tercjarki, którą była. Pozostawała praktycznie odcięta od środowiska, którego językiem nie władała; według wielu lingwistów jej narzecze sardyńskie (dialekt logodurski) jest osobnym językiem romańskim. Opuszczając ojczyste Condrongianos, Elżbieta nie zamyślała bezpowrotnie rozstać się z rodziną. W Rzymie kapłan sardyński, jedyny obok ks. Valle, z którymi mogła się porozumieć, wręcz naglił ją do powrotu przypomnieniem obowiązków matki. Powrót ten stale odraczały niesprzyjające okoliczności. Ostatecznie to Pallotti rozstrzygnął, że ma pozostać w Rzymie. Przed śmiercią Elżbieta zobaczyła się z jednym tylko synem, który do Rzymu przyjechał. Pozostawała jednak z dziećmi w kontakcie listownym, a bardziej jeszcze - modlitewnym. 

O Pallottim Elżbieta dowiedziała się wkrótce po przybyciu do Miasta. Chciała go poznać, ale ks. Valle, który był jego penitentem, z małostkowych raczej powodów nie chciał do tego doprowadzić. Dopomógł opatrznościowy przypadek. Nie znając języka, Elżbieta nie znała też Rzymu oprócz pobliża bazyliki watykańskiej. Gdy raz, idąc za jakąś procesją, zapuściła się w dalsze ulice, nie wiedziała, jak ma powrócić, a dopytać się nie potrafiła. Wtedy zobaczyła pewnego kapłana w rozmowie z jakimś świeckim. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, ale jego wzrok, krzyżując się z jej wzrokiem, tchnął w nią taką odwagę, że nie wiadomo jak, znalazła się na placu św. Piotra. Kapłanem tym był Wincenty. Wkrótce doszło do ich osobistego spotkania. W roku 1832, po śmierci Marii Ludwiki Maurizi, dzięki której zakosztował on dobra kierownictwa, żył jakby w podświadomym oczekiwaniu dalszego ciągu tego kierownictwa. Gdy Elżbieta zgłosiła się, trudności językowe wysunął raczej pro forma. Rozwiały się one szybko, bo rozumiał ją ogólnie, a ona też zaczynała się wprawiać w języku włoskim. Kierownictwo to trwało przez lat osiemnaście, do samej śmierci Wincentego. W nim dał on pełną miarę przewodnika dusz.

Kontakt taki pozostaje w swej istocie niedocieczony, lecz okole jarzy się silnym blaskiem, a penitent nie jest obowiązany do zachowywania tak ścisłej tajemnicy, jak spowiednik. Elżbieta przeżyła Wincentego o lat siedem. Świadczyła w jego procesie informacyjnym. W pewnym sensie była niezastąpionym źródłem jego poznania.

Przede wszystkim przeszedł on ponad pozorami. Elżbieta nie miała uroku Anny Marii, tym mniej - Marii Ludwiki. Była niska, chuda, brzydka, z jedyną ozdobą twarzy - płonącymi oczami, które jakby czytały w duszy rozmówcy. Z wiejskiego środowiska wyniosła gminne nawyki, nawet nieszkodliwe dziwactwa, jak noszenie na głowie sterty czepków i chust, przykrytych długim szalem. Brano to nawet na osłonę korony cierniowej, choć było tylko zabezpieczeniem przed newralgicznymi bólami głowy. Pallotti nie wojował z tym straceńczo, jak potem Melia, kazał natomiast Elżbiecie chodzić w obuwiu. Gdy raz zapytano go, kim jest ta pokraczna postać, odpowiedział: "To jest święta dusza, a nazywa się Elżbieta Sanna". Nie zraził się tym nawet, że początkowo napytał sobie raczej kłopotów. Oprócz trosk rodzinnych, Elżbietę nękały pokusy rozpaczy, obawy potępienia, skrupuły w przystępowaniu do sakramentów. Była penitentką czasochłonną, ale z perspektywy Wincenty mógł powiedzieć: "Otrzymała ona ode mnie całą należną jaj cząstkę" oraz napisać: "Mam nadzieję, że dojdzie do doskonałości, jaką Bóg jej przeznaczył" (Do ks. Józefa Valle, 18.5.1846).

Kształtując ją jako arcydzieło łaski i arcydzieło własnego kunsztu, Wincenty wychodził z danych zastanych, łaską dopełniał naturę. W domu rodzinnym, pod władzą despotycznej matki, Elżbieta została wprost wytresowana do ślepego i drobiazgowego posłuszeństwa. To naturalne posłuszeństwo Wincenty przerobił w świadomą i zupełną zależność wobec Boga. Po zakolach nieuniknionego błąkania się, przeszło ono w zatratę jej stworzonej woli w wolę Stwórcy.

Z Sardynii Elżbieta wyniosła pobożność obrzędową, wypowiadającą się uczestnictwem we wszystkich możliwych nabożeństwa i praktykach. Wincenty tego nie zwalczał. Jak dawniej, Elżbieta brała udział w dziewięciu mszach dziennie, obchodziła ołtarze i kościoły. Lecz dzięki Wincentemu obrzędowość ta nie wynaturzyła się w dewocję, wprost liturgicznym charakterem przeniknęła całe jej życie. Pallotti jakby wyzwolił, a przynajmniej - uwznioślił nurt mistyczny, który przelewał się przez te formy pobożności. Zamiast różańca, odmawianego poprzednio na mszy, podsunął Elżbiecie rozważanie "mszy tajemnic", czyli Męki Pańskiej, otworzył jej oczy na kosmiczne i wieczyste wymiary Ofiary Bezkrwawej. Starał się o zachowanie wymaganej proporcji między modlitwą a czynem, wysyłając ją służyć chorym w szpitalach. Pozwolił jej przypieczętować ślubem pragnienie życia w doskonałym ubóstwie, z datków dziennych. Roztoczył nad nią dyskretną opiekę. To dzięki jego modlitwom uniknęła ona ucięcia złamanego i już tkniętego gangreną ramienia. Jego nieoczekiwane pojawienie się uratowało ją dwukrotnie przed napaścią podejrzanych typów.

Wincenty obchodził się z Elżbietą nie tylko jak z córką, lecz jak z przyjaciółką. Wysłuchując jej zwierzeń z łask otrzymanych, dzielił się z nią własnymi oświeceniami. W roku 1839, zapewne nie bez wzajemnej wiedzy, oboje złożyli się Bogu w przebłagalnej ofierze za grzechy wtedy popełnione. Wtajemniczał ją w swoje plany, nie taił przed nią osiągnięć i porażek, przy niej krzepił się otuchą. Wykrył wiele jej nieznanych możliwości, zwłaszcza dar trafnej rady, dzięki któremu Elżbieta zasłynęła w Rzymie jako donna di consiglio. W jej zaciekającej wilgocią izdebce spotykało się kardynałów i arystokratów.

Wpisana do ZAK, Elżbieta wyciągnęła jak najdalsze wnioski co do swych obowiązków i przywilejów. Była członkiem Zjednoczenia, ale nie członkiem szeregowym. Z całym poczuciem odpowiedzialności za słowo, Pallotti twierdził, że ZAK opierało się na dwóch filarach - na kardynale Lambruschinim i na niej. Kardynał - sekretarz stanu - to były wszystkie możliwości i wpływy władzy doczesnej. Prawda, uzacnionej splendorem kardynalskiej purpury, nawet muśnięciem pontyfikalnej bieli, jednak tylko doczesnej. Elżbieta była zaprzeczeniem tego wszystkiego. W niej niemoc stworzenia doszła do tej mistycznej "nicości", która - gdy jest przyjęta - staje się źródłem tajemniczej władzy nad Sercem Boga, a przez to Serce - działania z mocą w świecie.

Nie dość tego. W ubóstwie pierwszego ritiro przy S. Salvatore Elżbieta, bardziej niż bogaci, ze swego niedostatku zaopatrywała potrzeby członków SAK. Ogrodnik watykański przynosił jej prawie co dnia kosz warzyw. Ponieważ gotowała sobie posiłek na kilka dni z rzędu, kosz żywności wędrował do S. Salvatore. Tak było za życia Pallottiego, tak było po jego zgonie. Duchem towarzyszyła ona śmierci oraz pośmiertnej chwale swego ojca. Pozostała związana ze Stowarzyszeniem także w dalszych latach. Jej kierownikami duchowymi byli kolejno Vaccari i Melia. Ponieważ nie potrafili dać jej tego, co Wincenty, spowiadała się także u księdza Natali, dawnego powiernika Anny Marii Taigi. Dla pozostawionego przez Wincentego grona była raczej matką i doradczynią. Krzepiła je nadzieją pomyślnej przyszłości, kolejnym rektorom generalnym pomagała wybrnąć z materialnych i personalnych trudności. Ta analfabetka nakłaniała Vaccariego do gruntownego kształcenia młodzieży. U niej zbierali się pallotyni na modlitwę, naradę, rozmowę. Choć czuwali przy niej w ostatniej chorobie, zmarła samotnie, gdy wokół huczał rzymski karnawał. Przed śmiercią doniosła Piusowi IX o pragnieniu pochowania w S. Salvatore, powołując się na swoje członkostwo ZAK. W chwili, gdy ze Zjednoczenia pozostały tylko mizerne szczątki "agregatów", czyli prawie nic, było to jawnym stwierdzeniem jego żywotności. Do prośby tej się dostosowano. We wspaniałym i tłumnym orszaku przeniesiono jej zwłoki do S. Salvatore. W roku 1878 złożono je w kaplicy Panny Możnej, Virgo Potens, czczonego przez nią obrazu Madonny który także przekazała SAK.

Do czasu pallotyni okazywali wdzięczność jej pamięci. Jej proces informacyjny przebiegał nawet szybciej niż proces Wincentego. Tytuł "czcigodnej" Elżbieta otrzymała już w roku 1880, gdy Wincenty, z powodu ogromu literackiej spuścizny, dopiero w roku 1887. Lecz, gdy odeszli ci, co ją znali, gdy dla nowego pokolenia pallotynów stała się zblakłą, nie powiązaną z życiem przeszłością, proces ten praktycznie zarzucono; jedyna jego sesja odbyła się w roku 1911. Szkoda. Duchowość pallotyńska jest duchowością jednostronnie męską; nawet liczne rozgałęzienia sióstr nie wniosły do niej dotychczas twórczego wkładu, co najwyżej wiernie odtwórczy. Posunęlibyśmy się za daleko twierdząc, że wkład taki wniosła Elżbieta. Ale była ona opatrznościową kobiecą postacią u początków pallotyńskiej epopei. Z serca Założyciela zaczerpnęła miłość do jego Dzieła i przekazała mu ją w macierzyńskim kształcie. To zasługuje na poszanowanie w tradycji. Tyle pod adresem Stowarzyszenia. Ponadto jej gloryfikacja jako członka ZAK stałaby się pożądanym i logicznym dopełnieniem kanonizacji Wincentego. Jeżeli Stowarzyszenie służy Zjednoczeniu, nie ma powodów uchylać się od służby na tym odcinku.

Doniosłą rolę Elżbiety stwierdzamy w życiu samego Wincentego. Pomimo wcześnie rozbudzonego życia modlitwy, do spotkania z nim Elżbieta było tylko obietnicą, była nawet zagadką, nad którą trzeba było się pogłowić. Pallotti rozwiązał ją prawidłowo, nadał jej postać odpowiedzi. Jako prekursor spełnił rolę, stwarzając dzieło apostolstwa świeckich i przyporządkowane mu instytuty. Jako apostoł wykonał zadanie przez rozliczne formy pracy kapłańsko-ewangelizacyjnej. Ale jako mistyk zrealizował się dopiero w zrodzeniu duszy mistycznej na własną miarę. W tajemniczej ciągłości mistyki - źródła życia, przez nią przekazał dalej otrzymanego od innych Ducha.